To
death they go with music and song
But
our dread simply must go on
Obudziło
mnie drapanie w gardle. Nie, właściwie to nie w gardle, bo to budzi
mnie po ciężkiej popijawie (czyli praktycznie codziennie), raczej drapanie w gardło. Leniwie otworzyłem oczy i
zogniskowałem wzrok na rapierze przytkniętym do mojej tętnicy
szyjnej.
— Jednak
nie było tak trudno cię złapać — usłyszałem kpiący głos z
góry. — Wystarczyło tylko cię upić i dać ci się przelecieć,
nawet nie zorientowałeś się, kim jestem — kontynuowała
demonica. Zaraz, jak jej tam było... Lisa? Lizzie?
Obejrzałem sobie dokładnie śliczną nogę, którą drobna blondynka postawiła mi na piersi: była szczupła i obuta w jakieś ciężkie, glanopodobne cholerstwo.
— Naprawdę
sądziłaś, że nie wiem, z kim mam do czynienia? —
zainteresowałem się.
— Ani
drg... C-co? — zapytała zmieszana.
— Nie
wydaje ci się, że jako upadły anioł mam wystarczająco mocy, by
nawet w stanie nietrzeźwym i napalonym poznać demona drugiego
kręgu? — zdziwiłem się. Nie wiem, co dziewczyna miała dalej do
powiedzenia, bo od razu po tym ją spopieliłem. Bez większego żalu,
i tak była kiepska w łóżku. Dobrze, że na Ziemi zwłoki demonów
i innych nadnaturalnych istot znikają po kilku minutach od śmierci,
inaczej czekałoby mnie mnóstwo sprzątania.
Rapier bezgłośnie opadł na uklepaną ziemię obok mnie. Jak na moje standardy to i tak odrobinę za głośno, dopóki nie wypiję jakiegoś klina. Ziewnąłem szeroko i przetarłem dłońmi oczy. Jeszcze przez chwilę sobie poleżałem, wdychając rześki zapach poranka, a potem wstałem i otrzepałem się ze słomy. Bez pośpiechu naciągnąłem na siebie skórzane spodnie i długie do połowy ud sznurowane oficerki, również ze skóry. Zapiąłem na mojej porządnie umięśnionej klatce piersiowej nabijane ćwiekami pasy stalowych, pomalowanych na czarno naramienników, przytłumiłem moją aurę księcia Piekieł i wyszedłem ze stodoły.
*
* *
Szedłem
bez celu polną drogą. Od wyznaczenia ceny za moją głowę minęły
już dwa długie miesiące, wypełnione zabijaniem nasłanych na mnie
funkcjonariuszy Piekła, a ja nadal nie wiedziałem, dlaczego Lucyfer
postanowił się tak wykosztować. Coś tu wyraźnie było nie tak i
z każdym dniem miałem coraz większe wrażenie, że coś się
święci.
Postanowiłem odpocząć chwilę w zagajniku, do którego miałem coraz bliżej. O ile skwar mi nie przeszkadzał — w końcu nie takie temperatury się już przeżyło! — o tyle strasznie mnie irytowało ziemskie światło, raniące moje wrażliwe oczy. A słońce zdążyło już wzejść wysoko. Chyba powinienem zainwestować w okulary przeciwsłoneczne, przy okazji maskowałyby nienaturalną czerń moich tęczówek. Chociaż, z drugiej strony, przy moim stylu życia raczej długo bym ich nie nosił.
Z trzaskiem gałęzi pod moimi stopami wszedłem między drzewa, szukając wygodnego miejsca do drzemki. Trudno było takie znaleźć, gdyż okazały z daleka las okazał się być gęstym sosnowym młodnikiem. W końcu natknąłem się na idealną dla moich celów polanę, była jednak zajęta przez jakąś na oko dwudziestoletnią dziewczynę. Miała długie do pasa, rude włosy, które falowały na końcach, świetną figurę i całkiem ładną twarz, postanowiłem więc się przysiąść.
— Przepraszam,
wolne tutaj? — zapytałem żartobliwie.
Dziewczę
otworzyło szeroko wielkie oczy (miały niesamowitą, zieloną barwę)
i spojrzało na mnie ze zdziwieniem. No tak, zapomniałem, że według
ludzkich norm wyglądam jak dziwak, zboczeniec albo got. Albo
wszystko naraz. Całe szczęście, że wcześniej słumiłem aurę,
bo inaczej ruda uciekłaby z krzykiem na widok moich rogów czy
ogona.
— Teraz
już tak — burknęła w odpowiedzi i zerwała się na równe nogi.
Zanim zdążyłem podjąć próbę uspokojenia i oczarowania jej,
ognistowłosa pociągnęła nosem i spojrzała na mnie rozwścieczona.
— Jesteś jednym z nich! — krzyknęła i błyskawicznie wyjęła
z cholew butów dwa dziwnie skrzące się kindżały.
— Jednym
z nich? Czyli kim? — spytałem ostrożnie, przyglądając się tej
niepokojącej broni.
— Pomiotem
szatana — warknęła.
— Ściśle
rzecz biorąc, nie jestem niczyim pomiotem, ale jeśli masz na myśli,
że jestem demonem, to fakt. Jestem jednym z "nich" —
odparłem wyniośle, uważnie obserwując mowę ciała rudej
świętoszki. — A ty kim jesteś? Bo wiesz, w szkole dla malutkich
demonów nie uczą nas tak dokładnie — zadrwiłem. W odpowiedzi
dziewczyna syknęła i rzuciła się w moją stronę.
A przynajmniej w kierunku miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stałem, widząc bowiem, jak nabuzowana adrenaliną jest nożowniczka, przy pierwszej oznace jej ruchu przezornie odskoczyłem w bok. Natychmiast też wyciągnąłem z dłoni mój płomienny miecz, Urim (choć zwykle pieszczotliwie nazywam go Negocjatorem). W swoich trzewiach skrywam jeszcze jedną taką zabawkę, która właściwie bardziej pasuje do mojej osobowości: ognisty bicz. Nie pytajcie, skąd się tam wzięły, bo sam tego nie wiem. Pewnego dnia, jakieś pięć tysięcy lat temu w bardzo desperackiej sytuacji, po prostu odkryłem u siebie nową umiejętność. Nie mam pojęcia, czy tkwiła ona we mnie od zawsze i tylko czekała na odpowiedni katalizator, czy też z biegiem czasu zdobyłem nową moc. Jednak każda moc ma swoją cenę. W tym przypadku był to olbrzymi, porównywalny chyba tylko z uderzeniem błyskawicą ból, do którego wszakże tak już przywykłem, że nawet nie było po mnie widać cierpienia, i który witałem jak starego znajomego, oraz ogromny spadek energii.
Ledwie zdążyłem się uzbroić, a ruda już wznowiła atak. Poruszała się nienaturalnie szybko, oczywistym więc było, że nie jest człowiekiem. Z przykrością stwierdzić muszę, że była szybsza ode mnie. Odparłem kilka jej ciosów, ale gdy odskoczyliśmy od siebie, poczułem spływającą z mojego policzka strużkę ciemnej krwi. Natychmiast otarłem ją palcami i zlizałem, patrząc wyzywająco na ryżą. Przy tak szybkiej przeciwniczce nie mogę sobie pozwolić na utratę krwi — to groziłoby nadmiernym i całkowicie zbędnym marnotrawieniem energii. Ale przecież ona nie musi o tym wiedzieć. Żeby nie marnować więcej moich sił, opuściłem też osłony, utrzymujące iluzję mojej rzekomej normalności. Ruda ponownie syknęła.
— No
proszę, sądziłam, że jesteś jakimś nic niewartym diablikiem, a
tu taka szycha. No, no, ale mi się trafiło! — drwiła. — Tym
większa będzie radość z pozbycia się ciebie! — z tymi słowami
przyskoczyła do mnie i zagłębiła ostrze w moim ramieniu, po czym
szybko je wyciągnęła. Sztylet przybrał zieloną barwę jej
opalizujących oczu i w tym momencie zrozumiałem dwie rzeczy.
Pierwsza: dziewczyna była shinigamim, bożkiem śmierci. No wiecie, taka personifikacja samego zjawiska śmierci. W różnych kręgach kulturowych bożkowie śmierci noszą różne imiona, jak chociażby Tanatos, Kostucha czy nawet Marzanna. Wbrew pozorom, bożków śmierci jest mnóstwo, a w Piekle nazywamy je właśnie shinigami.
Rzecz druga: w walce na miecze czy sztylety nie mam z nią szans. Cała moja siła jest bezużyteczna przy niesamowitej szybkości i możliwości teleportacji shinigamich. Zaraz też wessałem Negocjatora do swojej dłoni, w zamian wydobywając z niej bicz. Kolejna utrata niezbędnej energii.
— W
sumie nie byłaś tak daleko od jabłoni z tym nic niewartym* —
mruknąłem bardziej do siebie, niż do niej. Żeby nie tracić
więcej czasu (jakoś tak nagle mi się przypomniało o stadach
demonów depczących mi ciągle po piętach), wystrzeliłem batem w
jej stronę. Niestety, chybiłem; shinigami w mgnieniu oka
teleportowała się pół metra dalej.
— Faktycznie
— sarknęła. Niezrażony tym drobnym niepowodzeniem powtórzyłem
atak. Tym razem bat owinął się dookoła jej nadgarstka. Dziewczyna
syknęła — tym razem z bólu. Zacieśniłem uścisk przyciągając
nieco bicz do siebie, a ryża zaczęła krzyczeć. Po chwili dotarł
do mnie odór palonego ciała.
— To
jak, masz już dość? — zapytałem wesoło, kiedy umilkła. —
Coś gorąco dzisiaj, nie?
Spojrzała
na mnie z nienawiścią. Na jej alabastrowym czole pojawiły się
kropelki potu. Poczułem, jak rękę trzymającą bat ciągnie jakaś
niewidzialna moc. Gdybym nie był tak piekielnie dobrym demonem, na
pewno właśnie coś by mi się w barku poodrywało. Ale hej, kto tu
jest zajebiście silnym pakerem?
— Coś
ci nie wyszła ta teleportacja — stwierdziłem, patrząc na nią
sceptycznie.
Ruda
nic nie odpowiedziała. Zanim zdążyłem zareagować, wolną ręką
przecięła mój bicz i oboje znaleźliśmy się na ziemi. W tym
samym czasie podnieśliśmy się, jak w balecie. Rozbawiło mnie
własne porównanie, toteż od razu się roześmiałem.
— No
i co ci tak wesoło? — zapytała wkurzona shinigami. Zniknęła mi
z oczu i poczułem za plecami poruszenie powietrza. Akurat na czas,
by uskoczyć w bok i uniknąć zdradliwego pchnięcia ostrzem.
— Tak
sobie. Wiesz, wesoły ze mnie facet — odpowiedziałem rzucając w
nią kulą ognia. Przypaliła jej końcówki włosów. — O, teraz
to dopiero ognista z ciebie dziewczyna! — ucieszyłem się.
Jej natomiast nie było do śmiechu. Milcząc wściekle rzuciła we mnie jednym z noży. Poczułem nagły, ostry ból w środku brzucha. Cholera, jest szybsza niż większość shinigami, pomyślałem i wyciągnąłem ostrze.
— Teraz
to się doigrałaś — wycedziłem. — Masz, oddaję ci zgubę! —
krzyknąłem wyrzucając sztylet w jej kierunku. — Ojej, ale ze
mnie gapcia — udałem zmartwionego, gdy jej prawe ramię dzierżące
drugi kindżał zostało przyszpilone do drzewa, pod którym jeszcze
parę minut temu beztrosko się wylegiwała. Doskoczyłem do niej
(hej, może jestem od niej wolniejszy, ale nadal biegam szybciej niż
nigeryjscy olimpijczycy), jedną ręką wytrąciłem jej z dłoni
pozostały sztylet, a drugą chwyciłem ją za gardło.
— No,
to co to za krucjata przeciw demonom? Od kiedy to shinigami pałają
do nas taką nienawiścią? — zapytałem. Byłem autentycznie
zainteresowany jej odpowiedzią.
Ona jednak tylko obdarzyła mnie paskudnym uśmieszkiem i solidnym kopniakiem w krocze na dalszą drogę. Przyznam szczerze: zabolało. Przeleciałem kilka metrów, ciągnąc za sobą młode, niewyrośnięte jeszcze sosenki, aż w końcu zatrzymałem się na pniu jednego z solidniejszych drzew. Ruchem nieco jednostajnie bezwładnym zjechałem w dół, postękując lekko i trzymając się za moje klejnoty rodowe. Rozejrzałem się szybko, by namierzyć tę wredną sukę, ale nigdzie nie mogłem jej dostrzec. No i proszę, kolejny raz nie doceniłem przeciwnika. Ale jak tu kogoś doceniać, kiedy dziewięćdziesiąt dziewięć walk na sto to praktycznie egzekucja z mojej strony?
Biegiem wróciłem na polanę, ale nikogo tam nie zastałem. Rozglądałem się wkurzony. Miałem dziką ochotę utrzeć tej smarkuli nosa. O, właśnie, to jest myśl!
Zacząłem węszyć, próbując wyczuć mdły, słodkawy zapach bożka śmierci, ale nic z tego nie wychodziło. Cholera, czyżbym starcił aż tyle sił? Usłyszałem za sobą świst i zrobiłem najgłupszą rzecz, jaką w tej sytuacji zrobić można: odwróciłem się. Zaraz tego pożałowałem, gdyż z mojego brzucha, tym razem bliżej serca, znów wystawała rękojeść kindżału. Już miałem rzucić w dziewczynę, która pojawiła się niewiadomo skąd, gigantyczną kulę ognia, nie przejmując się ani trochę ewentualnym pożarem, gdy na twarzy rudowłosej pojawił się wyraz ogromnego niedowierzania. W ułamku sekundy teleportowała się po swoje ostrze, wyrwała ze mnie sztylet (auć!) i równie niespodziewanie zniknęła. Nie zdążyłem się nawet zdziwić, gdy za plecami usłyszałem gęsty jak melasa głos Leviatana:
— Musimy
poważnie porozmawiać.
Bardzo
boleśnie odczułem mocne uderzenie w głowę i straciłem
przytomność.
*Niektórzy
tłumacze upierają się, że moje imię, Belial, znaczy po hebrajsku
'nic niewart'. Czasami, kiedy mam gorszy dzień, czuję, jakby to
była prawda... Zaraz, wróć. Jakie znowu gorsze dni? Ja nie mam
gorszych dni!